Blog

Serbia jednak bliżej Zachodu – dalej od Rosji

Posted on

W Serbii jestem dopiero drugi raz w życiu. Poprzednio, przed dekadą, w centrum miasta straszyły ślady po NATO-owskich bombach. Władze w Belgradzie specjalnie nie remontowały dwóch budynków rządowych w samym centrum stolicy, aby naród pamiętał o krzywdzie ze strony Jankesów. Dziś pamięć jest wciąż żywa, ale raczej Serbowie do ognia pamięci nie dolewają politycznej benzyny. Budynek sztabu generalnego ówczesnej Serbii i Czarnogóry nie straszy już swoimi zniszczeniami, bo powieszono tam wielki baner. Drugi budynek okaleczony w wyniku lotniczej interwencji Paktu Północnoatlantyckiego został wyburzony i ma powstać tam centrum handlowe. Już nie kłuje w oczy. Czas leczy rany. Rany się zabliźniają także ze względów pragmatycznych: kultywowanie przez Serbię antyzachodnich resentymentów wystawiają ją na łup Rosji.

Belgrad jednak bliżej Unii

Tymczasem Belgrad zdecydowanie bardziej woli lawirować między Zachodem (Unią Europejską) a Wschodem (Federacją Rosyjską). Cóż, od dawna wiadomo, że w polityce alternatywa ma wielki urok, głównie dlatego, że … jest. Serbska władza może uprawiać politykę „balance of power”, ale społeczeństwo, nawet mając prorosyjskie resentymenty uwarunkowane historycznie popieraniem niepodległościowych antytureckich aspiracji Serbów, jest jednoznaczne. W ostatnich badaniach aż 56 procent jednoznacznie opowiada się za wstąpieniem ich kraju do Unii Europejskiej. Jeżeli ktoś skrzywiłby się, że to mało, zwłaszcza gdy przyzwyczailiśmy się, że np. 80 procent Polaków popiera obecność Rzeczpospolitej w Unii Europejskiej, to przypomnę przykład Estonii, w której większość obywateli przed akcesją Tallina do Wspólnot Europejskich była… przeciwna tej akcesji („za” było niewiele ponad 30 procent). Nowa premier Ana Brnabić jest bardzo jednoznacznie proeuropejska albo, mówiąc ściślej prounijna. Wcześniej był ministrem do spraw administracji i samorządów. Pan premier chwali Unię, Unia chwali ją, co ociepla relacje Belgrad‒Bruksela, które przecież przez wiele lat były w cieniu krwawych walk wewnątrz dawnej Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii w latach 1990. i czystek etnicznych, prawdę mówiąc, przerażających każdą stronę konfliktu.

Czarnogóra, Serbia i Albania – kto prędzej w UE?

Po wyborach mamy w Serbii polityczną kontynuację. Liderem obozu rządzącego jest prezydent Aleksandar Vučić, który od lat jest głównym playmakerem na tamtejszej scenie politycznej. Kiedyś oskarżany o nacjonalizm i populizm, przez lata dowiódł politycznego pragmatyzmu i umiejętności nie tylko pozyskania, ale też i utrzymania przy swej formacji politycznej wyborców.

Gdyby chcieć ułożyć ranking krajów Bałkanów starających się o wejście do Wspólnot Europejskich, prawosławna Serbia zapewne biłaby się o drugie miejsce z muzułmańską (w 80 procentach) Albanią. Prymusem pozostaje Czarnogóra. Niedawno przecież, jako ostatnie na razie państwo, przyjęta do NATO. Sytuacja na Bałkanach jest jednak dynamiczna. Jako człowiek szczególnie nietresujący się tym regionem Europy i członek specjalnej delegacji European Union – South-East Europe pamiętam doskonale, że przed dekadą bałkańskim prymusem integracji europejskiej była Macedonia. Wydawało się, że w cuglach wejdzie do UE jako pierwsza w tłumie oczekujących. Jednak zablokowanie członkostwa w NATO FYROM (od Former Yugoslav Republic of Macedonia, dyplomatyczna nazwa, aby nie drażnić Grecji, szczególnie uczulonej, ba, przewrażliwionej, gdy chodzi o używanie terminu Macedonia, który, według Aten, ma z definicji przynależeć do Hellady) spowodowało zwątpienie Macedończyków, a zwłaszcza ich elit politycznych w Zachód i w Europę i spektakularne przejście w kierunku „wielkomacedońskiego” nacjonalizmu. Wówczas Francja, Niemcy i Włochy na szczycie w Bukareszcie w 2008 roku zastopowały, wbrew inicjatywie śp. Lecha Kaczyńskiego, perspektywę członkostwa Gruzji w NATO, a z drugiej strony Grecja zrobiła to samo z Macedonią właśnie. Skądinąd Ateny wówczas nie wierzyły, że ich nieformalne veto może coś dać. Zrobiły to bardziej pro forma. Niespodziewanie ugięli się Amerykanie. To spowodowało zwrot w polityce Skopje. Nie sadzę, aby tak jednak było tym razem w przypadku Podgoricy (stolica Czarnogóry) czy Belgradu. Serbowie mogą nawet cwaniakować, sugerując Brukseli, że mają alternatywę w postaci Federacji Rosyjskiej i mogą ewentualnie trochę podbijać stawkę. Ale tak naprawdę ich możliwości są w dużej mierze ograniczone, a Bruksela nie jest tak naiwna, jak się wydaje i wcale jej się nie spieszy (po „wielkim otwarciu” w 2004 roku) z przyjmowaniem kolejnych członków ‒ z Bałkanów czy skądkolwiek.

Rosyjski diabeł ogonem macha – także na Bałkanach

W grudniu w czytanym i wpływowym tygodniku „Politico”, ukazującym się w Brukseli, opublikowano artykuł przedstawiający kraje aspirujące do członkostwa w Unii Europejskiej jako… konie wyścigowe podczas gonitwy. Na czele stawki było Montenegro, potem Albania, na trzecim miejscu cwałowała Serbia. Akces żadnego z tych krajów (skądinąd Ukraina jest „czerwoną latarnią”, a akcje Bośni i Hercegowiny oraz Kosowa stoją bardzo nisko) nie nastąpi przed rokiem 2027. Czy to się może zmienić? Tak ‒ ale nie musi. Macedonia ma problemy wewnętrzne i jest ewidentnie penetrowana przez czynniki rosyjskie. Zresztą Moskwa to samo robiła wobec Czarnogóry chcąc zablokować jej akces do NATO, a „załatwienie” Podgoricy wewnętrznych spięć, zamieszek i chaosu było właśnie instrumentem dla „czerwonego światła” na drodze Montenegro do Paktu Północnoatlantyckiego. Czy taki sam scenariusz powtórzy się na przykład wobec Serbii? W przypadku jej sąsiada i dwukrotnie elementu składowego tego samego państwa (najpierw Jugosławii, potem Serbii i Czarnogóry) to się zupełnie nie powiodło. Nie sądzę, aby nawet przy uzależnieniu energetycznym Belgradu od Kremla było to realne. Nawet jeśli prawosławni Serbowie autentycznie lubią prawosławnych Rosjan, nawet jeśli mają uzasadnioną traumę po amerykańskich nalotach i są zawiedzeni Unią i jej naciskami na uznanie Kosowa i ściganie serbskich przestępców wojennych (dla wielu Serbów są to bohaterowie… ) ‒ nawet wtedy Belgrad będzie chciał stać się częścią „politycznej Europy”. I, jak sądzę, nie będzie wcale jej najbardziej prorosyjską częścią ‒ trudno na tym polu rywalizować z Grecją…

Tradycyjnie kraje prawosławne jak Bułgaria, Grecja i Cypr (ale już nie Rumunia!) w UE, ale też choćby Serbia poza UE mają wspólne mianownik kulturowo-religijno-cywilizacyjny z Rosją – i czują do niej swoistą poza polityczną, ale też czasem przekładającą się na politykę „miętę”. Nie powinniśmy jednak automatycznie skazywać Serbii na rolę prorosyjskiego alianta w Europie – dziś poza UE, jutro w Unii. Tak nie musi być. Choć tak być może, zwłaszcza jeśli sami będziemy Belgrad wpychać w rosyjskie łapy. Bruksela ma doświadczenie w zachowywaniu się wobec krajów położonych na obrzeżach Wspólnot Europejskich jak słoń w składzie porcelany. Na przykład przez lata Ukrainę, ale też Białoruś spychano w kierunku Moskwy: czasem świadomie, czasem z bezmyślności czy niewiedzy – ale efekt był ten sam.

Serbia jest częścią Europy nie tylko w sensie geograficznym i jako taka powinna być częścią „Europy politycznej”. Nie nastąpi to zapewne wcześniej niż pod koniec przyszłej dekady. Biorąc oczywiście pod uwagę kontekst historyczny i cywilizacyjno-kulturowy nie można z Belgradu czynić ex defintione potencjalnego alianta Kremla ani patrzeć nań spode łba. Patrzeć na ręce – owszem, to co innego, ale każdemu w zasadzie w UE i jej okolicach należy na nie patrzeć.

* tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (24.07)

Blog

O prawdziwych powodach unijnej presji

Posted on

Naiwny był ten, kto sądził, że zawetowanie przez prezydenta Andrzeja Dudę dwóch z trzech ustaw regulujących polskie sądy może spowodować, że Bruksela doceni to i się od nas odczepi. Wręcz przeciwnie. Niczym w podręcznikach politologii, gdy jedna strona okazała słabość (według jednych) czy skłonność do kompromisu (według drugich), to druga strona uznała to za objaw słabości, „poczuła krew” i jeszcze bardziej przykręciła śrubę. Ostatnio w niemieckim „Der Tagesspiel” napisałem, że holenderski komisarz Frans Timmermans zapewne za dwa lata – czyli po wyborach europejskich AD 2019 i ukonstytuowaniu się nowego składu Komisji Europejskiej ‒ zapewne straci swoją posadę, ale z pewnością znajdzie miejsce w jakimś kabarecie. Przytaczam moje słowa w RFN-owskiej gazecie, choćby dlatego, iż wypowiedź wiceprzewodniczącego KE rodem z lewicowej Partii Pracy w Królestwie Niderlandów o tym, że Komisja Europejska „wyciąga” rękę do Polski wraz z zapowiedzią uruchomienia artykułu 7. Traktatu o UE jest doprawdy przezabawna. Choć z drugiej strony jest smutna, bo świadczy o stanie świadomości oraz hipokryzji zarazem europejskich elit.

Dyżurny Frans

Z pewnego meczu piłkarskiego zapamiętałem transparent kibiców drużyny gości, który przedstawiał kobietę z wałkiem do ciasta goniącą – w domyśle – męża, opatrzony podpisem: „Wyjazdy ‒ rzecz święta!”. Gdyby przeprowadzono konkurs, jaki transparent najlepiej ukazałby priorytety władz Unii Europejskiej, zapewne wygrałby ten z napisem: „Wakacje ‒ rzecz święta!”. Bruksela w rzeczy samej w zasadzie zamiera od połowy lipca niemal do końca sierpnia. Aktywności Komisji czy Rady Europejskiej nie ma, a jeśli jest to tylko pozorowana. Samotny dyżurujący, a raczej ściągnięty, bo „coś się w Polsce dzieje” Frans Timmermans jest wyjątkiem dokładnie potwierdzającym unijną regułę. Ten były szef MSZ Holandii ma sprawić wrażenie, że „Komisja Europejska czuwa” w zasadzie dzień i noc. Nic bardziej mylnego.

Co wcale nie oznacza, że ta rutynowa teatralizacja wokół „sprawy polskiej” jest czymś bez znaczenia. Bo nie jest. Oczywiście uruchomienie osławionego artykułu siódmego TEU (którego większość „ekspertów” wypowiadających się na jego temat w mediach nad Wisłą i Odrą prawdopodobnie nie czytała – co wnioskuję z ich wypowiedzi) graniczyłoby z cudem, a w co jak co, ale w cuda Bruksela nie wierzy. Jednak warto zastanowić się nad przyczynami tego permanentnego pohukiwania i przechodzącego wręcz w normę nękania Rzeczpospolitej przez Unię. Obiektywnie rzecz biorąc, bardzo wiele krajów członkowskich UE daje preteksty, a nawet powody, żeby „Bruksela” podjęła interwencję. Szereg krajów Europy Południowej, włącznie z motorem napędowym Wspólnot Europejskich – Francją, niejednokrotnie łamało procedury nadmiernego zadłużenia budżetowego czy inne „bezpieczniki” finansowe, dość rygorystycznie zapisane w regulacjach unijnych bądź krajach eurolandu. Charakterystyczne, że karano lub wzywano na unijny „dywanik” kraje mniejsze i politycznie mniej znaczące – te większe były traktowane przez Brukselę niczym „święte krowy” w Indiach. W przypadku Polski wytoczono najcięższe armaty w sprawach, które nie były w ogóle przedmiotem zainteresowania Komisji Europejskiej w innych państwach członkowskich. Likwidacja Trybunału Konstytucyjnego w Luksemburgu przeszła bez echa, a jego brak w systemie prawnym Królestwa Niderlandów też nie budził żadnych zastrzeżeń. Sytuacje mediów niemieckich, francuskich, belgijskich, holenderskich, ale też brytyjskich, które mają niepisany zakaz określania narodowości i wyznania sprawców przestępstw – też nie wzbudzały zaniepokojenia stanem wolności mediów w tychże państwach. Skądinąd w swej zdecydowanej większości będących przecież założycielami najpierw Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, a potem Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej (EWG). By pozostać w temacie mediów – powoływania przez polityków kolegów-polityków do organów kontrolujących media w RFN nie wzbudzało przez dekady żadnego zainteresowania Brukseli, ale zmiany w obszarze mediów publicznych w Polsce, ze skromniejszą przecież rolą polityków w porównaniu z RFN – jak najbardziej.

Kali z Brukseli

Odwołując się do ostatniej histerycznej wrzawy, powoływanie sędziów przez polityków – prezydenta lub ministra sprawiedliwości w wielu krajach Unii (Francja, Niemcy, Holandia, Hiszpania, itd.) było dla afroeuropejskiego Kalego z Brukseli dobre, a przecież mniej ostentacyjny projektowany wpływ świata polityki w Polsce w obszarze sądownictwa był dla tegoż Kalego powodem rozdzierania szat nad upadkiem demokracji i dogmatu o trójpodziale władzy. Te przykłady „double standards” (podwójnych standardów) w oświadczeniach i działaniach UE można by mnożyć. Tylko po co? Współczesna Unia Europejska jest jak owo zwierzę opisywane w encyklopedii „Nowe Ateny” Benedykta Chmielowskiego: „koń jaki jest, każdy widzi”. Płaczliwe ubolewanie nad niesprawiedliwością UE w kontekście Polski czy obnażanie ustawicznej hipokryzji Brukseli wobec naszego państwa jest merytorycznie prawdziwe i moralnie słuszne, ale, szczerze mówiąc, niespecjalnie produktywne. Lepiej warto zastanowić się dlaczego Unia czy też najwięksi rozgrywający w UE, jak Niemcy i Francja (choć ostatnio w odwrotnej kolejności: Francja i Niemcy) tak z jednej strony alergicznie, a z drugiej strony konsekwentnie reagują na to, co dzieje się w Polsce? I to nawet wtedy, gdy przybiera to czasem doprawdy kabaretowe formy. Choćby wtedy, gdy socjalistyczny minister sprawiedliwości Niemiec Heiko Maas tropi źdźbło w polskim oku, nie zauważając belki w oczu Berlina. Berlina atakowanego przez międzynarodowe media i opinię publiczną na przykład za zmowę cenową pięciu największych koncernów samochodowych, złamanie przez okręt flagowy niemieckiej gospodarki czyli Siemens unijnych sankcji wobec Rosji, czy też olbrzymie kary dla kolejnego okrętu flagowego czyli Deutsche Banku, którego działania przyczynić się miały do kryzysu światowego AD 2008.

Polska atakowana – bo coraz silniejsza

Otóż głównym źródłem tego werbalnego i niewerbalnego ataku na Polskę ze strony Brukseli i głównych unijnych playmakerów jest, po pierwsze, realny wzrost politycznego i ekonomicznego znaczenie Rzeczpospolitej łącznie z wykreowaniem przez nas faktycznie funkcjonującej na arenie międzynarodowej formuły „nowej Unii”, której jesteśmy liderem oraz, po drugie, uznanie, że Polska znalazła się na trampolinie polityczno-gospodarczo-cywilizacyjnej i choć już dziś sprawia duży problem swoim zachodnim sąsiadom, to nic w porównaniu z tym, może być jutro i pojutrze.

Właśnie w kontekście tego unijnego „odruchu Pawłowa” na istotne zwiększenie znaczenia Rzeczpospolitej należy widzieć obecną presję polityczno-medialną ze strony nie tylko instytucji UE, ale też szeregu środowisk, a nawet krajów członkowskich Unii. Trawestując stare polskie porzekadło o, nomen omen, lichu ‒ „Konkurencja nie śpi”…

*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (31.07)

Blog

„Nie” dla szantażu UE

Posted on

„Mysz, dlatego, że niegdyś całą książkę zjadła, rozumiała iż wszystkie rozumy posiadła”. Ten cytat bajkopisarza (i biskupa!) Ignacego Krasickiego pasuje jak ulał do holenderskiego komisarza Fransa Timmermansa. Wiadomo: Holandia to sery, myszy lubią sery, itd.

Proszę mi nie zarzucać, że temat sankcji UE przeciwko Polsce, które zapowiada ów lewicowy polityk z Królestwa Niderlandów, pierwszy wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej traktuję krotochwilnie, lekko, a nie ze śmiertelną powagą. Trudno jednak traktować poważnie kogoś, kto o sytuacji w naszym kraju wypowiada się każdego dnia i o każdej porze dnia i nocy, ale zawsze, podkreślam zawsze(!), bez znajomości faktów i dokumentów. Ba, Timmermans w swoim słowotoku ‒ w imieniu UE ‒ sprawia wrażenie, że nie zna również unijnego prawa. Stąd bajki o konsekwencjach, które rzekomo Polskę mogą spotkać.

Ostatnio wręcz zaszantażował Polskę dając nam… miesiąc na zrobienie tego w wymiarze sprawiedliwości, co się panu z Hagi podoba. Jakby biedak zapomniał, że ta dziedzina nie jest objęta prawem unijnym, tylko leży w gestii poszczególnych krajów UE.

„Robić swoje”, niezależnie od międzynarodowych nacisków.

*komentarz ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (29.07)

Blog

Timmermans może tupać i krzyczeć ale i tak nic nie wskóra!

Posted on

Tomasz Wandas, Fronda.pl: Timmermans mówi „dajemy Polsce miesiąc na rozwiązanie problemów”, pytanie jakich problemów i jakim prawem nam grozi?

Ryszard Czarnecki, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego: Jest to absolutny skandal. Temu lewicowemu politykowi z Holandii pomyliły się role. Unia Europejska nie jest folwarkiem pana Timmermansa, nie będzie stawiał nam żadnych warunków, ani nas szantażował.

O czym świadczy jego wypowiedź?

Jego wypowiedź świadczy z jednej strony o arogancji i swoistym odlocie europejskich elit, które zupełnie straciły kontakt z rzeczywistością, a z drugiej strony o braku profesjonalizmu.

Polska robi swoje, polski rząd nie przejmuje się tymi groźbami płynącymi z Brukseli, żadne negatywne wypowiedzi, tupania, czy awantury jakie robi Timmermans nie wpłyną na to, co robią ludzie, którzy mają w Polsce demokratyczny mandat do wprowadzania zmian. Zatem na nic jego tupnie i krzyki – nic nie wskóra.

Czy Timmermans zapoznał się z ustawami, czy raczej ze zdaniem kogoś z opozycji totalnej na ich temat i na tej podstawie wygłasza takie, a nie inne słowa?

Czterokrotnie obserwowałem Timmermansa podczas toczących się debat na temat Polski. Zawsze był nieprzygotowany. Mówił nie tyle o sytuacji w Polsce, co o swoich wyobrażeniach o tym co się u nas dzieje. Był głuchy na fakty, argumenty, które polscy politycy starali się mu przedstawiać. Teraz jest podobnie, myli on nawet ilość ustaw w obszarze sądownictwa – nie wie ile ich było. Jego wiedza oparta jest na streszczeniach, być może na artykułach, które ukazują się w prasie zagranicznej. Na pewno nie czytał tych ustaw, bo gdyby tak było to dostrzegły, że szereg propozycji w nich zawartych w znacznym stopniu odwzorowuje to co obowiązuje w jego kraju, w Holandii.

Jeżeli wygłaszane przez niego słowa nie mają żadnego pokrycia, to po co nas straszy? Co chce przez to osiągnąć?

Z jednej strony jest to kwestia presji polityczno-medialnej na Polskę. Elity zachodnie dotychczas były przyzwyczajone, że Polska siedzi cicho i je z ręki. Teraz natomiast w wymierze gospodarczym i politycznym rośniemy w siłę, jesteśmy liderem nowej unii (czyli krajów, które weszły do wspólnoty w 2004 roku). Jesteśmy największym państwem regionu, mamy jedną z najwyższych dynamik wzrostu gospodarczego. Stajemy się jednym słowem konkurentem. Uderz w stół, a nożyce się odezwą – skoro Polska staje się konkurentem to różne środowiska, różne media usiłują Polskę atakować – do ataku pretekst zawsze się znajdzie.

Dlaczego w miejscu przeznaczonym wyłącznie dla dziennikarzy, podczas wygłaszania tych gróźb przez Timmermansa znajdowali się przedstawiciele opozycji totalnej, między innymi Róża Gräfin von Thun und Hohenstein. O czym to świadczy?

Pani Róża Gräfin von Thun und Hohenstein jest osobą, która kiedyś była ambasadorem Unii Europejskiej w Polsce. Zdaje się, że nigdy z tej roli nie wyszła. Nadal czuje się obywatelem Unii w Polsce. Pewnie antyszrambowała namawiając różnych polityków, aby Polskę atakować. Nie jest to nic nowego w naszej historii. Wielokrotnie w historii Polski było tak, że gdy jacyś politycy przegrywali spory wewnątrz Polski, wciekali się do obcej „pomocy”. Pani Gräfin von Thun und Hohenstein tę tradycję błagania sąsiadów o pomoc i załatwienie po myśli opozycji spraw sytuacji w Polsce kontynuuje.

Prezydent Andrzej Duda zdawał się wetami do ustaw o SN i KRS wyciągnąć rękę do opozycji totalnej, a tu taki odzew. Czy jest to zaskoczenie?

Prezydent Duda stwierdził, że jego decyzja będzie odebrana jako próba kompromisu – tak oczywiście się nie stało. Opozycja totalna widzi ją jako słabość. Poczuła tym samym krew i zrozumiała, że może wszczynać jeszcze większą awanturę, wręcz próbować wszczynać wojnę domową. Paradoksalnie te weta mogły być sygnałem do elit zachodu, że Polsce jeszcze bardziej potrzeba przykręcić śrubę.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

*wywiad dla portalu „Fronda.pl” (29.07.)

Blog

Jugendamty kontra polskie dzieci

Posted on

Piszę te słowa w Berlinie. Mam tu wystąpić na konferencji dotyczącej imigracji. Będę mówił o niemieckich błędach i polskim zdrowym rozsądku. Ale nie o tym chcę pisać, bo właśnie doszły mnie kolejne hiobowe wieści o następnej akcji Jugendamtu skierowanej przeciwko polskim rodzinom w RFN. Na rozprawie sądowej w środkowo-zachodnich Niemczech niemiecka policja i pracownicy Jugendamtu dosłownie wyrwały polskim rodzicom trójkę dzieci – dwie dziewczynki i chłopczyk w wieku 1, 2 i 7 lat. Matka tej trójki pochodząca z Tucholi doznała szoku i została odwieziona do szpitala psychiatrycznego. O sprawie opowiedział pochodzący z Sosnowca ojciec. To bezwzględne działanie nastąpiło dzień po… posiedzeniu Sejmowej Komisji do |spraw Łączności Polaków z Zagranicą, na którym właśnie omawiano sprawę przymusowego zabierania polskich dzieci na terenie Republiki Federalnej.

Ten kolejny odcinek antypolskiej epopei zmusza mnie, polskiego polityka, ale i historyka do przypomnienia haniebnych kart dotyczących przymusowej germanizacji polskich dzieci podczas i po II wojnie światowej. W latach 1939-45 uprowadzono do Niemiec z terytorium Polski 200 tysięcy naszych dzieci. Po wojnie wróciło raptem 20 tysięcy. Zatem 180 tysięcy najmłodszych Polaków stało się Niemcami i olbrzymia większość z nich nigdy się o tym nie dowiedziała i nie dowie. Po wojnie władze Niemieckiej Republiki Federalnej, która była właśnie na etapie współtworzenia EWG i NATO zniszczyły – w roku 1952 – akta osobowe porwanych polskich dzieciaków. W ten sposób praktycznie uniemożliwiono ich identyfikację.

Niemiecka „Leitkultur” czyli niemiecka kultura przewodnia zakazuje, widocznie także dzisiaj, mówienia do polskich dzieci przez ich polskich rodziców… w języku polskim, gdy władze łaskawie zgodzą się na krótkie widzenia. Dzieci izolowane są od polskiej kultury i języka. Z Jugendamtami współpracują, ręka w rękę, niemieckie sądy. Nie można wykluczyć, że poza antypolskim wymiarem, nie waham się użyć tego słowa, zbrodniczego procederu łamiącego prawa człowieka i wszelkie regulacje międzynarodowe, jest też istotny wymiar… ekonomiczny. Jugendamt za każde zabrane dziecko (nie tylko polskie) inkasuje prawie 200 euro dziennie. Tak kręci się biznes skierowany przeciwko polskim rodzicom.

Władze Rzeczpospolitej muszą upomnieć się o najmłodszych Polaków, których los, choć w innym kontekście historycznym, przypomina dzieje porywanych przez Niemców „Dzieci Zamojszczyzny”. Znaczna ich większość wywieziona do III Rzeszy Niemieckiej do Polski już nie wróciła.

W oficjalnych rozmowach między Warszawą a Berlinem sprawa Jugendamtów musi wracać niczym bumerang.

*tekst ukazał się w miesięczniku „wSieci Historii” (sierpień 2017)

Blog

Ideologiczne dąsy Timmermansa

Posted on

Napięcia między rządem a prezydentem miały miejsce również za poprzednich prezydentów – Aleksander Kwaśniewski wetował, Bronisław Komorowski też wetował. Prezydent Duda zrobił tak samo. Nie stało się nic nadzwyczajnego. Znajmy proporcje, mocium panie. Nie będę skupiał się na prezydencie Dudzie. Teraz czekamy na jego projekty ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa.

wiceszef Komisji Europejskiej zagroził Polsce, że w przypadku odwołania sędziów Sądu Najwyższego lub przeniesienia ich w stan spoczynku, KE jest gotowa uruchomić art. 7 traktatu unijnego. Jest to tzw. „opcja atomowa”, a zastosowanie jego zapisów oznacza wprowadzenie sankcji wobec kraju członkowskiego Unii Europejskiej, które uznaję za mrzonkę.

To nie jest ofensywa Komisji Europejskiej, tylko ofensywa jednego komisarza z Holandii. Polityka lewicowego, który nie może przeboleć, że w Polsce – jako jedynym kraju członkowskim UE – nie ma lewicy w parlamencie – mówi Czarnecki. – To są ideologiczne dąsy Timmermansa wobec prawicowego rządu w Polsce. Mówienie o tym, iż UE jest przeciwko Polsce, jest wielkim uproszczeniem. Tutaj Unia pokazała brzydką twarz. Mam jednak nadzieję, że pobyt pana Timmermansa w Brukseli jest czasowy.

Kiedyś Timmermans mnie denerwował, dziś już tylko śmieszy – mówi. Powód? – On nawet nie wie, ile dokładnie ustaw było ostatnio przedmiotem obrad polskiego parlamentu. Powiedział o czterech, były trzy w ramach tzw. pakietu sądowniczego.

Komisja Europejska nie ma żadnych podstaw formalno-prawnych, by podjąć jakąkolwiek wobec Polski interwencję. Wymiar sprawiedliwości jest wewnętrzną sprawą poszczególnych krajów UE, o czym Timmermans musi wiedzieć jako wiceszef KE!

Wiceszef PE mówi o nieuzasadnionej presji na Polski rząd. Odbieram to jako próbę kolejnego nacisku politycznego. Która nie ma tak naprawdę żadnego znaczenia, bo Komisja Europejska nie ma szans zastosowania sankcji przeciwko Polsce, gdyż nie będzie w tej sprawie jednomyślności państw UE.

*wypowiedź dla „Faktu” (27.07)

Blog

„Dobra Korea” i „zła Korea” ‒ zbliża się konflikt zbrojny?

Posted on

Jestem w Korei w momencie dużego wzrostu napięcia międzynarodowego w związku z zapowiedziami komunistycznego rządu w Phenianie kolejnej próby broni dalekiego zasięgu. Słowo wyjaśnienia: gdy mówi się czy pisze: „Korea” – wiadomo, ze chodzi o tę Południową. Tę, która, choć jest w Azji, stanowi część Zachodu, w której stacjonują i będą przez bliżej nieokreślony czas stacjonować wojska amerykańskie. Tę, w której przed ponad 60 laty międzynarodowa koalicja pod przywództwem USA, ale z mandatem ONZ odparła agresję komunistów z Północy wspieranych przez komunistyczne Chiny i Związek Sowiecki.

Seul i gra mocarstw

Dziś Korea jest ważną piłką w grze mocarstw. Prezydentowi Donaldowi Trumpowi posłużyła jako pretekst, aby ostrzec Pekin: „nie ma Obamy, dość ekspansji”. Dla Chińskiej Republiki Ludowej jest użyteczną kozą z żydowskiego szmoncesu, którą trzeba wprowadzić do mieszkania, aby potem ją wyprowadzić w poczuciu powszechnej międzynarodowej ulgi i wdzięczności dla ChRL, że jako jedyna potrafi okiełznać ortodoksów komunizmu z KRL-D. Dla Rosji, która jako „czerwona Rosja” wspierała agresję na Seul w latach 1950. sprzętem wojskowym, jest z kolei wygodnym pretekstem do kreowania kolejnego problemu dla USA, ale też do domagania się od Korei Południowej swojej ceny za mniej lub bardziej pozorowaną „neutralność” w permanentnym sporze na Półwyspie Koreańskim.

Jestem tu drugi raz, ale pierwszy byłem aż 15 lat temu. Korea się zmieniła ‒ ale też w jakimś sensie wcale się nie zmieniła. Dalej jest monoetnicznym społeczeństwem, pielęgnującym swoje, historycznie uzasadnione, urazy wobec Japończyków-okupantów, cieplej traktującym Chińczyków ‒ też okupantów, ale zdecydowanie mniej okrutnych (skądinąd Korea w czasach świetności też okupowała część Chin – Mandżurię…). Narodem ateistów ‒ niemal co drugi Koreańczyk nie wierzy w (żadnego) Boga, za to ze sporym udziałem… szamanów, praktykujących odwieczne, pogańskie obrzędy. Jednak najbardziej ofensywną religią jest chrześcijaństwo – niemal co trzeci obywatel to wyznawca Chrystusa (katolicy stanowią 10% mieszkańców kraju). Koreańczycy są społeczeństwem bardzo innowacyjnym, swoistą potęga gospodarczą – czwartą w Azji, choć mało kto zdaje sobie sprawę, że przed inwazją komunistyczną na po początku lat 1950. to komunistyczna Korea, mając bogactwa naturalne i bardziej rozwinięty przemysł wyraźnie… górowała nad zacofanym Południem. Ale potem stało się coś, co było najkrótszą metafora „komuny”‒ ruina gospodarcza KRL-D, nędza obywateli, cenzura i obozy pracy przy rozkwicie ekonomicznym i cywilizacyjnym „Korei Południowej. Przestrzegałbym jednak przed nasuwającym się łatwym skojarzeniem: oto fatalny komunizm versus cudowny kapitalizm. Komunizm a la KRL-D to obraz nędzy i rozpaczy w rzeczy samej, ale rozkwit „Południa” to nie żaden „kapitalistyczny cud” z książek Miltona Friedmana, ale kolosalne amerykańskie pieniądze, przekraczające to, co dostała Europa (niecała, niestety) w ramach „Planu Marschalla”. To była geneza tego wielkiego skoku koreańskiego tygrysa.

W cieniu impeachmentu

Jednego dnia obserwuję w Seulu manifestacje obrońców zwierząt, następnego na głównym placu stolicy, tuż koło mojego hotelu, odbywa się demonstracja antyrządowa. Opozycyjna prawica sprytnie zawłaszczyła sobie flagę Korei jako swój symbol. Powiewają zatem sztandary, których tło stanowi biały prostokąt, a na nim znajduje się czerwono-niebieski symbol taijitu, wokół niego zaś cztery czarne tzw. trygramy (symbolika zaczerpnięta z filozofii chińskiej). Konserwatyści liżą rany po odsunięciu od władzy pierwszej w historii kraju kobiety-prezydenta: Park Geun-hye. Być może impeachment był zbyt pospieszny, choć jednogłośnie przegłosowany przez Trybunał Konstytucyjny. Oddalono absurdalne zarzuty współodpowiedzialności za zatonięcie koreańskiego promu. Ale główne pozostały: dopuszczenie najbliższej przyjaciółki do tajemnic państwowych i oddanie jej wielkich, choć całkowicie nieformalnych wpływów oraz utworzenie fundacji, której zyski miały zasilać prywatne kieszenie. Zarzuty poważne i pierwszy w historii Korei „impeachment” stał się faktem. Była pani prezydent, która zresztą na pewien czas trafiła do więzienia, a dziś przychodzi na demonstracje opozycji to postać tragiczna. Gdy była nastolatką najpierw w zamachu zginęła jej matka ‒ na oczach przemawiającego na wiecu politycznym męża. Ojciec przyszłej prezydent, niejedyny w tym kraju generał, który z armii poszedł do polityki najpierw dokończył mowę, a potem dopiero usunięto zwłoki jego żony. Córka przejęła rolę „First Lady”. Na krótko. Po kilku latach w kolejnym zamachu zabito jej ojca. Zaopiekował się nią koreański pastor, którego córka stała się jej najbliższą powiernicą ‒ ale z czasem przyczyną upadku Geun-hye. Prezydent kontynuowała tradycję rodzinną i poszła do polityki. Wygrała wybory prezydenckie ‒ tutaj można być Głową Państwa tylko jedną, 5-letnią (jak u nas) kadencję ‒ a dziś robi politykę na ulicy. Rządzi teraz Partia Demokratyczna czyli lewica. Od opozycji różni ją, m.in. stosunek do komunistów z Północy. Nowy prezydent Moon Jae-in, dziecko rodziny ewakuowanej przez Amerykanów w czasie wojny z komunistyczną Północą, urodził się rok po podpisaniu traktatu pokojowego przez KRL-D a USA(Korea Południowa nie podpisała go dotąd ‒ co zresztą Phenian przedstawia jako przykład ubezwłasnowolnienia „reżymu w Seulu” od „reżymu w Waszyngtonie” i dowód, kto tak naprawdę podejmuje decyzje. Teoretycznie zatem nowy prezydent powinien być sceptyczny wobec komunistycznego sąsiada ‒ tymczasem w kampanii opowiadał się „za dialogiem” i krytykował „twardogłową” prawicę. Teraz rządzi, a KRL-D jak była wojownicza, tak nią pozostała, także w zakresie broni jądrowej. Cóż, naiwność wobec „komuny” to grzech występujący pod różnymi szerokościami geograficznymi…

W Muzeum Wojny

Dzień pracy Koreańczyka? To dopiero temat. Zaczyna się zwykle o dziewiątej, a dla pracowników niższej rangi w korporacjach typu Samsung o ósmej. W samo południe jest obowiązkowy, choćby się paliło, waliło ‒ obiad. Potem praca do 17. Potem kolacja ‒ i często jeszcze powrót do firmy. Tu firma zresztą, tak, jak w Japonii jest jak rodzina, stanowi specjalna wartość, dla której naturalną rzeczą jest się poświęcać.

Jadę do muzeum wojny koreańskiej. Położone jest, symbolicznie, dokładnie naprzeciwko resortu obrony narodowej. Jego częścią jest wielki budynek wynajmowany na wesela. A te są w Korei wyjątkowe, na kilkaset, a bywa, że i więcej osób. Zwyczajem jest przychodzenie na nie w tradycyjnych, narodowych strojach. Ale ludzi w takich właśnie koreańskich ubiorach widzi się też właśnie w muzeum wojny koreańskiej i w wielu innych. Skąd to się wzięło? To kapitalny pomysł dyrekcji muzeów, aby osoby w strojach narodowych (ludowych) wpuszczać za darmo, bez biletu. Później są dla zagranicznych turystów i samych Koreańczyków żywą demonstracją przywiązania społeczeństwa do własnej historii. Budzą patriotyzm i szacunek dla własnej przeszłości. Skądinąd owe stroje można wypożyczyć za cenę … niewiele mniejszą od ceny biletu do muzeum.

Pora deszczowa. Leje jak z cebra. Dwie godziny w Memorial War mija błyskawicznie. Dla mnie jako historyka to raj. Dla mnie jako Polaka ważne jest to, co dostrzegam przed wejściem do muzeum. W czarnym granicie setki, setki nazwisk poległych w „wojnie koreańskiej”. Tam, gdzie są Amerykanie masę swojsko brzmiących. Zatrzymuje się przy Jankowskich. Richard Jankowski, John Paul Jankowski itd., itd. A może warto, aby jakiś historyk z Polski przyjechał tu i ustalił losy tych naszych rodaków czy obywateli USA z polskimi korzeniami: co robili w Stanach, kiedy przyjechali do USA, czy już się urodzili za „Wielką Wodą”, w jakich polskich organizacjach działali. Polegli za wolność i nową ojczyznę, ale wielu z nich w sercach czuło się Polakami.

Sowiecka czy rosyjska pomoc?

Przy wejściu do muzeum co miesiąc wystawiany jest posag innego historycznego bohatera narodowego Korei. Trafiam na generała Ondala z … VI wieku po n.Ch. Potem przenoszę się w czasie do 25 czerwca 1950 roku i ataku komunistycznej Korei na Koreę reprezentującą „wolny świat”. Plansza ze Stalinem, Mao-Tse-Tungiem i przywódcą KRL-D Kim Il-Sungiem. W środku muzeum dowody na wsparcie Phenianu przez Moskwę, łącznie z sowieckim motocyklem z przyczepką. Na zewnątrz muzeum ciężki sprzęt sowiecki, ofiarowany przez Kreml do walki z kapitalistami, z domalowanymi w ostatnich dwóch dekadach flagami… współczesnej Rosji. Zabieg ahistoryczny, ale przynajmniej koreańska dziatwa odwiedzająca muzeum w ramach obowiązku szkolnego wie, że „złej” Korei pomagała „zła” Rosja. Cóż, każdy rzeźbi taką politykę historyczną, jaka mu pasuje. A swoją drogą Seul, starający się o, powiedzmy „balance of power” w Azji, a więc równoważenie także wpływów Chin obecnie bardzo dba o dobre relacje z Moskwą. Niezależnie od tego stojący w muzeum sowiecki czołg TU-34 jest jednym z symboli komunistycznej inwazji na Seul, tak, jak samoloty B-29 z kolei są świadectwem amerykańskiej, skutecznej pomocy.

Ta wojna obrosła w anegdoty. Jedna z nich mówi, że liczne oddziały tureckie, które przybyły tutaj w ramach rezolucji ONZ przez cały miesiąc omyłkowo walczyły po stronie komunistycznej, bo nie wzięły ze sobą tłumaczy… Mało kto wie o polskich wątkach. Podziemie niepodległościowe liczyło, że wygrana z Phenianem stanie się początkiem wojny światowej i przyniesie wolność nad Wisłą. Tak się jednak nie stało. Ale jeszcze mnie znany jest inny: o koreańskich dzieciach-sierotach w Polsce. Wbrew propagandzie nie były to dzieciaki wyłącznie z KRL-D, ale z całej Korei, także te wzięte przy odwrocie wojsk komunistycznych z Korei Południowej. W pierwszej bowiem fazie inwazji KRL-D zajęła bowiem niemal całe Południe!

Muzeum ma bardzo „militarny” charakter. Co krok imitacje sylwetek żołnierzy, czołgów, słychać wystrzały artylerii i świst pocisków. Plansze z informacji o żołnierzach – studentach i uczniach, którzy bronili ojczyzny. Było ich w sumie 300 tysięcy, z czego 50 tysięcy bezpośrednio brało udział w walce, reszta tworzyła wsparcie medyczne, kwatermistrzowskie. Poległo 7 tysięcy. Zdjęcia młodych i bardzo młodych ludzi.

Więcej niż „Plan Marshalla” dla Korei

Rozejm podpisano 23 lipca 1953 roku. Po czterech dniach komuniści wypuścili więźniów z Południa. Korea Południowa ‒ po wojnie z Phenianem jedno z trzech najbiedniejszych państw świata (sic!) ‒ zaczęła dzięki Wujowi Samowi ścigać azjatycki peleton. Po latach stanie się symbolem gospodarczego i technologicznego sukcesu. Nie byłoby tego, gdyby nie Waszyngton, który tak jak Adenauera narzucił Niemcom, tak emigranta z USA, z koreańskiej diaspory ‒ Synghmana Rhee zainstalował w Seulu.

Bilans strat wojennych był olbrzymi. Także w wymiarze demograficznym: w kraju było 100 tysięcy sierot i 400 tysięcy wdów. Źródła podają, że zginęło bądź zaginęło od 2-5 milionów Koreańczyków.

Seul wygrał, bo nie był sam. Zachód nie zostawił go na łasce losu – tak, jak po dwóch dekadach Amerykanie zrobili to z Wietnamem ‒ też zresztą Południowym. Pod flagą ONZ zmontowano wielką koalicję antykomunistyczną z aż pięciu kontynentów! ZSRS popełnił olbrzymi błąd nie przychodząc na posiedzenie stałej Rady Bezpieczeństwa ONZ ‒ jej decyzje muszą być jednogłośne, nieobecność Moskwy to uniemożliwiła. Przeciw interwencji zagłosowała Jugosławia Josipa Broz Tito. Po 66 latach w muzeum wojny koreańskiej oglądam szczególną ekspozycję: nazwy państw, które ratowały wtedy wolność Seulu, ich flagi, liczbę żołnierzy, ilość poległych i rannych. Statystyka nigdy nie odda tragedii rodzin i pojedynczych młodych ludzi, którzy jechali nieraz z drugiego końca świata, aby walczyć z komuną. Czytam straty USA: 130-160 tysięcy poległych i rannych. Starty pozostałych krajów pod sztandarem ONZ to 30 tysięcy, z czego Wielka Brytania: prawie 1100 poległych i niemal 2700 rannych, Kanada: 516 poległych i 1212 rannych, Australia z 332 zabitymi i 1216 rannymi, Francja z 269 ofiarami śmiertelnymi i ponad 1000 rannych, Duże straty relatywnie małych Filipin (które jako jedyne w Azji wystawiły wszystkie rodzaje wojsk): 112 zabitych, 229 rannych, jeszcze większe Tajlandii -130 zabitych i prawie 1140 zabitych. RPA miała w Korei „tylko” lotników -35 zginęło. Straty Grecji to 186 poległych i prawie 550 rannych. Spośród około 15 tysięcy żołnierzy z Turcji zginęło 724, blisko 2100 zostało ranionych. Drugi afrykański kraj: Etiopia straciła 122 żołnierzy i 536 rannych ‒ a więc więcej niż europejska potęga kolonialna ‒ Belgia z jej 106 zabitymi i liczbą rannych równo o 200 mniejsza niż Addis-Abeba. Jedyne państwo z Ameryki Łacińskiej ‒ Kolumbia straty liczyła na 213 zabitych i prawie 450 rannych, potem Nowa Zelandia: 43 zabitych, 79 rannych. Mały Luksemburg miał straty najmniejsze: 2 zabitych i 13 rannych. Były też kraje „neutralne”, które nie chciały angażować się zbrojnie, ale świadczyły pomoc medyczną: Indie, Włochy, Szwecja, Dania i Norwegia, która straciła 3 poległych.

Ale nie ta sucha, siłą rzeczy, lista robi największe wrażenie na przybywających tu żołnierzach rożnych narodowości. Najbardziej ekspresyjny jest zbiór nieśmiertelników ludzi poległych w mundurach różnych państw. Stworzono z niego coś na kształt płomienia-lampy, co jakiś czas podświetlanego. Tak, to jest mocne i to zapamiętam. Tych nieśmiertelników jest 1129 ‒ a więc dokładnie tyle, co dni wojny koreańskiej.

Z dużych fotosów uśmiecha się do mnie Marylin Monroe, która przyjechała śpiewać dla amerykańskich żołnierzy. O tym już mało kto pamięta. O jej romansie z prezydentem Kennedym ‒ wszyscy.

Czy oba państwa koreańskie staną się znów teatrem globalnej wojny?

*tekst ukazał się w “Gazecie Polskiej Codziennie” (17.07.2017)

Blog

Tylko będąc drużyną możemy osiągnąć to, co obiecaliśmy wyborcom

Posted on

wPolityce.pl: Czy decyzja prezydenta Andrzeja Dudy jest odwrotem od trzonu partii PiS?

Ryszard Czarnecki: Na pewno wyborcy pana prezydenta Andrzeja Dudy są zaskoczeni tą decyzją, ponieważ reforma Krajowej Rady Sądowniczej i Sądu Najwyższego jest integralną częścią reformy wymiaru sprawiedliwości. Nie można więc robić tylko reformy sądów powszechnych, a górę zostawiać w stanie nienaruszonym. Na pewno wydłuży to mocno proces reformy wymiaru sprawiedliwości, jak również może zmniejszyć impet polityczny tych zmian. Nie tyle ze strony rządu i klubu PiS, co prezydenta, który jednak stanowi integralną część naszego obozu.

Czy ustawa zostanie złagodzona?

Zobaczymy, bo czekamy jeszcze na projekty pana prezydenta. Trochę żałuję, że to zajmie aż 2 miesiące, bo to opóźni samą reformę o 8 czy 9 tygodni. A szkoda. Fakty są, jakie są. My na pewno się nie cofniemy z chęci reformy wymiaru sprawiedliwości.

Czy możliwe jest, że Prawo i Sprawiedliwość wystawi innego kandydata w kolejnych wyborach prezydenckich?

Myślę, że jakiekolwiek dywagacje w tej sprawie są w tej chwili absolutnie przedwczesne. My chcemy realizować program wyborczy. Wyborcy zarówno PiS, jak i prezydenta, poparli go. Miejmy nadzieję, że weto prezydenta nie będzie w realizowaniu przeszkodą. Odbędą się przecież jeszcze konsultacje do projektu.

A czy można już mówić o rozłamie w PiS?

Jesteśmy zjednoczeni. Tego typu sytuacje tylko nas mobilizują, motywują do pracy i do dyscypliny. Tylko w ten sposób, będąc drużyną, pod przewodnictwem kapitana Jarosława Kaczyńskiego, możemy osiągnąć to, co obiecaliśmy wyborcom. Nie ma mowy o stworzeniu dwóch obozów w ramach PiS. PiS jest niepodzielny. Tego typu wyzwanie, choć zaskakujące, tylko nas mobilizuje.

A jak tłumaczyć wyborcom sytuację w partii?

Wyborcy są mądrzy i nie trzeba ich prowadzić za rączkę. Widzą, co się dzieje i widzą, co zrobiliśmy już przez dwa lata naszych rządów. Widzą, co chcieliśmy zrobić i co było przygotowane. Mają swój rozum i doceniają to. Wiemy na pewno, że mamy nadal poparcie wyborców.

*Rozmawiała Edyta Hołdyńska, wPolityce.pl (25.07)

Blog

Łaknienie głębokich zmian jest przemożne

Posted on

Luiza Dołęgowska, Fronda.pl: Weto Prezydenta Andrzeja Dudy dla dwóch ważnych ustaw, które miały położyć kres sądowemu bezprawiu, stało się dziś faktem. Co Pan o tym sądzi?

Ryszard Czarnecki, europoseł (PiS) Wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego: Gdy słyszę, jak posłowie Platformy Obywatelskiej nawołują na Twitterze ,,nie kokietuj, wszystko wetuj”, to jawi mi się staropolskie powiedzenie o rzucaniu pereł przed wieprze. Natomiast myślę, że dla Prawa i Sprawiedliwości i samego prezydenta łaknienie głębokich zmian jest przemożne, i teraz wiele osób w Polsce martwi się, że reforma dotycząca Sądu Najwyższego i Krajowej Rady Sądownictwa, pomijając kwestię Sądów Powszechnych, może być opóźniona. Miejmy nadzieję, że weta prezydenta nie oznaczają odsunięcia tej sprawy ad calendas graecas.

Nawet jeśli nie będzie to odsunięcie reformy sądów ,,na wieczne nigdy”, to czy po skonstruowaniu kolejnych wersji tych ustaw nie okaże się, że odbiegają one daleko od pierwotnie zaproponowanych, radykalnych zmian – bo tego się obawiam?

Uważam, że szereg osób w Polsce podziela pani obawy. Ja się tą decyzją zmartwiłem, jednak moim zdaniem Prawo i Sprawiedliwość i rząd nie zrezygnuje ze zrealizowania obietnic danych naszym wyborcom, że dokonamy głębokiej reformy wymiaru sprawiedliwości.

Czy animatorzy protestów, które mogły być zasilane przez obcy kapitał, zagrożony utratą wpływów – za sprawą właśnie tej ,,zgilotynowanej” dziś reformy – teraz się wzmocnią?

Może tak być, że weta prezydenta będą uznane za chęć kompromisu, ale może być i tak – czego się bardziej spodziewam, że będą uznane przez totalną opozycję, a także sprzyjające jej siły zewnętrzne, spoza Polski, jako przejaw słabości – więc może zwiększyć się presja. Skoro prezydent ustąpił, to być może będą zakładać, że kolejne naciski spowodują dalsze ustępstwa, stworzyło to zatem, być może, niebezpieczny precedens. No ale cóż – mówiąc językiem piłkarskim, osobiście mi bliskim – trzeba teraz dla Polski, dla biało-czerwonych barw grać na takim boisku, jakie zostało stworzone, nie ma innej rady.

Rozżalenie wśród elektoratu, z którego wywodzi się również Pan Prezydent – z Prawa i Sprawiedliwości – jest duże i raczej ta decyzja nie przysporzy mu poparcia. Czy powinien się z tym liczyć?

Nie wiem, z czym się liczy i na co liczy Pan Prezydent. Na pewno wielu jego wyborców jest bardzo zaskoczonych. Ja, jako wyborca Pana Prezydenta Andrzeja Dudy też jestem zaskoczony. Gdy prezydent spotykał się parę tygodni temu z Klubami Gazety Polskiej w Spale, to myślę, że nikt z uczestników tego spotkania, w tym ja jako szef rady nadzorczej ,,Gazety Polskiej Codziennie” i stały publicysta  ,,Gazety Polskiej”, ,,GPC”  oraz ,,Nowego Państwa”, ani nikt tam obecny, dosłownie – nikt nie spodziewał się, że takie weta wobec projektów Prawa i Sprawiedliwości mogą nastąpić.

Pytanie – co dalej, na ile ten zawód, bo możemy mówić o zawodzie dla tak dużej części elektoratu Prawa i Sprawiedliwości, która poparła Pana Prezydenta,  na ile te zawiedzione nadzieje przełożą się na pewien sceptycyzm wobec kolejnych działań głowy państwa. To już zależy w dużej mierze od tych następnych działań Pana Prezydenta, ale też od cierpliwości wyborców PiS i Andrzeja Dudy.

Czy Pana zdaniem potrzebny jest marsz poparcia dla rządu oraz Prawa i Sprawiedliwości?

Czytałem, że ma być zorganizowana demonstracja Klubów Gazety Polskiej dla poparcia rządu i Dobrej Zmiany, poparcia dla idei silnej Polski na arenie międzynarodowej, do której nikt się nie wtrąca i uważam, że taka duża demonstracja jest bardzo potrzebna, jest niezbędna i sam chętnie wezmę w niej udział.

Czy społeczeństwo, mimo usilnych prób ,,gry na podział” nie da się otumanić i zechce tę wolę jedności zademonstrować?

Z całą pewnością ci, którzy za granicą chcą słabej Polski, będą dążyli do rozbicia jedności między Prezydentem Rzeczypospolitej  a obozem, dzięki któremu został głową państwa. Musimy o tym pamiętać.

Dziękuję za rozmowę

*wywiad ukazał się na portalu Fronda.pl (24.07.2017)

Blog

Wstydź się, Ameryko…

Posted on

Składam uroczyste oświadczenie: Polska z zaniepokojeniem obserwuje sytuację w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej i związaną z konfliktem między Kongresem a prezydentem Trumpem perspektywą impeachmentu dla Głowy Państwa, niemożności obalenia kontrowersyjnej reformy systemu zdrowia Obamy oraz wetowaniem przez parlament prezydenckiego projektu budżetu. Oczywiście Polska będzie uważnie przyglądać się temu, co dzieje się w USA…

Jeżeli ktoś teraz szczypie się w policzek, czy na pewno Czarnecki napisał to, co napisał, chcę wyjaśnić, że to odpowiedź na oświadczenie rzecznik Departamentu Stanu Heather Nauert, która w kontekście walki Polaków o reformę wymiaru sprawiedliwości w naszej ojczyźnie uznała za stosowne mówić właśnie w ten sposób o zaniepokojeniu sytuacją i przyglądaniu się temu, co się u nas dzieje. Taki tekst nie byłby może specjalnie dziwnym, gdyby rządził Obama, Clinton i Demokraci, ale nie w sytuacji, gdy jest Trump i Republikanie.

Gdy na całym świecie liberalno-lewicowy establishment poucza Trumpa i Amerykanów jak mają żyć i na kogo głosować, ci sami Amerykanie nie robią drugiemu, co im niemiłe. Należy oczekiwać poważnego, a nie instrumentalnego traktowania sojuszników przez urzędników Waszyngtonu. To dobra rada i przestroga.

* komentarz ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (22.07.2017)

Blog

Polacy chcą reformy sądów

Posted on

Ryszard Czarnecki

artykuł, który właśnie ukazał się w niemieckim dzienniku „Der Tagesspiel” (20.07.2017)

Reforma wymiaru sprawiedliwości w Polsce zawiera – uwaga (!) ‒ szereg elementów, które obecne są w ustawodawstwach krajów członkowskich Unii Europejskiej. Także, co podkreślam, w ustawodawstwie niemieckim ale także Holandii, Hiszpanii oraz Francji. Skądinąd we Francji sędziów powołuje prezydent, tymczasem w Polsce ma to robić Krajowa Rada Sądownictwa. W Waszym kraju, Niemczech, sędziowie niższych szczebli powoływani są przez federalnego ministra sprawiedliwości w uzgodnieniu z ministrami sprawiedliwości poszczególnych landów. U nas to była i będzie domena Krajowej Rady Sądownictwa. Nie będę pisał o tym, że w USA wszystkich sędziów Sądu Najwyższego powołuje prezydent, bo jesteśmy przecież w Unii Europejskiej i do jej rozwiązań możemy się odwoływać.

Podkreślam raz jeszcze: projekty zmian prawnych dotyczących wymiaru sprawiedliwości w dużej mierze kopiują doświadczenia krajów Europy Zachodniej. Czemu to, co nie budzi kontrowersji wśród członków „starej Unii”, co jest akceptowane i nie jest przedmiotem żadnych ataków, wywołuje tak emocjonalny protest w Waszej części Europy, gdy dotyczy to kraju „nowej Unii”? Czy to nie przykład hipokryzji? Czy to nie dowód na istnienie „double standards”? Czy to nie przykład arogancji „starej Unii” wobec „nowej Unii”? Skąd u Was ‒ po 13 latach obecności Polski w UE ‒ takie poczucie wyższości?

Przypomnę też, że generalnie wymiar sprawiedliwości jest częścią suwerennych decyzji poszczególnych krajów Unii i nie leży w kompetencjach Brukseli. Chyba, że uznać, iż nie leży on w kompetencjach Komisji Europejskiej w kontekście państw „dawnej 15”, ale leży w kompetencji Brukseli w kontekście 13 państw „nowej Unii”. Każdy kraj może kształtować wymiar sprawiedliwości jak chce ‒ choć Polska akurat odwołuje się, jak pisałem wcześniej, do wielu rozwiązań funkcjonujących w innych krajach członkowskich Unii Europejskiej.

Wymiar sprawiedliwości wymaga w Polsce poważnych zmian. Te zmiany obiecaliśmy naszym wyborcom przed wyborami prezydenckim i parlamentarnymi w 2015. Z tych obietnic wywiązujemy się teraz. Sądownictwo w naszym kraju jest, co przyznają sami sędziowie, niesprawne: sprawy toczą się bardzo powoli, nieraz latami. Wyroki wydawane są po bardzo długim czasie od przestępstwa co powoduje, że związek między przestępstwem a karą staje się mniej widoczny. Ostatnie przypadki przyłapywania sędziów na zwykłym złodziejstwie, afera korupcyjna w Sądzie Apelacyjnym w Krakowie, wykorzystywanie immunitetu sędziowskiego do unikaniu odpowiedzialności za jazdę pod wpływem alkoholu i inne patologie na poziomie sądów lokalnych – powodują fatalną atmosferę wokół wymiaru sprawiedliwości i powszechne w społeczeństwie poczucie konieczności zmian. Naprzeciwko tym oczekiwaniom społecznym wychodzi obecna władza w Polsce: prezydent i większość rządowa proponują ważne i potrzebne reformy wymiaru sprawiedliwości. Nawet opozycja ocenia, że sądy i szerzej wymiar sprawiedliwości wymagają reform. Można nie zgadzać się z niektórym zmianami, które proponujemy, ale wszyscy zdają sobie sprawę, że sytuacja wymaga zmiany. Przez dwie kadencje rządów Platformy Obywatelskiej i partii chłopskiej stracono czas, bo nie dokonano niczego pozytywnego w tym zakresie. To dlatego sądy dzisiaj mają tak niski poziom społecznego zaufania i akceptacji wśród obywateli.

Przed ćwierćwiekiem to prezes Sądu Najwyższego w Polsce Adam Strzembosz powiedział, że „sędziowie sami się oczyszczą”. Okazało się to złudzeniem. Po epoce komunizmu zmiany, nieraz gruntowne, bardzo głębokie dotknęły wielu zawodów i branż, ale akurat nie środowiska sędziów. W Sądzie Najwyższym i w sądach na różnych poziomach jest szereg ludzi którzy współpracowali z komunistycznym reżimem i policją polityczną SB albo którzy wydawali wyroki na opozycjonistów w stanie wojennym lub nawet zanim powstała „Solidarność”. Są członkowie władz partii komunistycznej na różnych poziomach. Gdy Republika Federalna Niemiec wchłonęła komunistyczną DDR, to sędziowie z Berlina Wschodniego czy Karl-Marks-Stadt, którzy orzekali wyroki zgodnie z wytycznymi komunistycznej partii SED Ericha Honeckera i Ericha Mielke wylecieli z pracy albo przynajmniej nie byli awansowani, a już na pewno nie zajmowali się… szkoleniem nowych sędziów, a takie sytuacje mieliśmy w stolicy państwa ‒ Warszawie! Trzeba odciąć pępowinę łączącą wymiar sprawiedliwości w obecnej Polsce z komunizmem i komunistyczną policją polityczną. Jeżeli ktoś występuje przeciwko temu, to obojętnie od swoich intencji w gruncie rzeczy jest za utrwaleniem szkodliwego i nieakceptowalnego społecznie status quo.

Czytałem, że część polityków, mediów także w Niemczech domaga się w sprawie koniecznej reformy wymiaru sprawiedliwości w Polsce interwencji Komisji Europejskiej. Nie mam czasu ani ochoty na bezpłatne korepetycje dla tych Państwa, ale bardzo grzecznie, jako wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego przypominam, że Bruksela z definicji nie ocenia żadnych aktów prawnych zanim nie zostaną one uchwalone ‒ a ustawy dotyczące wymiaru sprawiedliwości są dopiero na etapie prac parlamentu.

Uważamy, że w Polsce sądy ‒ tak jak w Europie Zachodniej ‒ powinny być dla obywateli a nie dla sędziów. Na niedawnym zjeździe prawników przedstawiciel sędziów powiedział szczerze, ale też z dużą arogancją, że sędziowie to „najwyższa kasta”. Czy mamy zatem tolerować w Polsce system kast i tworzenie z niektórych zawodów swoistego „państwa w państwie”?

Parę słów o trójpodziale władz, bo często używa się tego argumentu. Każda władza powinna przed kimś odpowiadać. Tymczasem w moim kraju parlament owszem, odpowiada przed obywatelami, rząd i prezydent przed suwerenem, jakim jest naród ‒ a sędziowie? Sędziowie nie odpowiadają przed nikim! Trudno nawet mówić, że sędziowie odpowiadają przed sędziami, gdyż postępowania nawet w sprawie ewidentnych przestępstw w tym środowisku, jak zwykłe kradzieże, często bardzo długo ciągną się przed komisjami dyscyplinarnymi.

Skoro już wspomniałem o „systemie kastowym” to per analogiam można mówić, że sędziowie w Polsce są „świętymi krowami” ‒ tyle, że obywatele, społeczeństwo tego nie akceptują. Byłoby źle jeśli zachodnie media i zachodni politycy występowaliby w tej sprawie przeciwko obywatelom i społeczeństwu polskiemu.

Blog

O tych, którzy chcą słabej Polski

Posted on

Jeżeliby politykę międzynarodową porównać, choć to ryzykowna metafora, do giełdy – to i ostatnio akcje Polski poszybowały w górę. Zakończona pewnym sukcesem wizyta D. J. Trumpa w Polsce jako pierwszym kraju europejskim (45. prezydent był wcześniej w Belgii na szczycie NATO i we Włoszech na szczycie G7); kontrast między radosną, bezpieczną Polską podczas wizyty lokatora Białego Domu a Hamburgiem opanowanym przez bandytów paraliżujących miasto; wcześniejsze wejście z przytupem do Rady Bezpieczeństwa ONZ, choć w ostatnich kilkunastu latach nie udało się to choćby Czechom, Słowacji, Węgrom, Słowenii, a także Włochom i Grecji; wreszcie świetne oceny w ratingach ekonomicznych i bezpieczeństwa inwestycyjnego – to wszystko buduje pozycję Polski. Używając innego porównania, które zna każdy, kto grał w brydża, a choćby i w „tysiąca”, to Rzeczpospolita ma silne karty. I to właśnie frustruje naszych bliższych i dalszych sąsiadów.

Przed dziewięćdziesięcioma laty Roman Dmowski w słynnym artykule „Gdybym był wrogiem Polski” pisał, że nasi nieprzyjaciele chcą Polski słabej. To jest ich cel. Do tego dążą. To jest ich marzenie. Minął wiek i nasi wrogowie, ci sami i inni, mają dalej te same cele: chcą słabego, bezradnego Państwa Polskiego i zrobią wszystko, aby Polska była „państwem teoretycznym”, aby nasze państwo w wielu dziedzinach „abdykowało”.

Rzecz w tym, że Polski na słabość najzwyczajniej w świecie nie stać. Jesteśmy krajem dużym, ale nie wśród czwórki, piątki największych krajów Europy i jako państwo spore budzimy obawy konkurentów. A są nimi kraje od nas większe, przyzwyczajone przez Panią Historię do tego, że albo Polski nie ma na mapie świata (i wtedy nie ma problemu) albo Polska jest słaba, zwasalizowana lub (i) rządzona przez elity, których racją stanu, a raczej racją wegetacji, jest wieszanie się u obcych klamek. Owe pseudoelity (łże-elity), używając słów klasyka gatunku, „widzą tylko tyle, ile zobaczą uderzając czołem o ziemię”. Witkacy jeden ze swoich dramatów zatytułował „Jan Maciej Karol Wścieklica”. Jakoś ten tytuł cały czas chodzi za mną, gdy obserwuję historyczne, ale też metodyczne i konsekwentne reakcje różnych Dużych i Ważnych państw na swoisty polski renesans polityczny. Owe przebudzenie się Narodu Polskiego ‒ który ponownie wziął w posiadanie własne państwo, a którego rzeczywiste, wybrane w demokratycznych wyborach, elity, przy całych swoich słabościach, grzechach i błędach prowadzą politykę godną dumnego, dużego narodu europejskiego – budzi irytację i polityczny sprzeciw tych, którzy zawsze w dziejach byli beneficjentami „słabej Polski”.

Tak naprawdę to to jest przyczyną ataków na naszą Ojczyznę ze strony różnych instytucji międzynarodowych, polityków i mediów. O obce interesy tu chodzi. Interesy ubrane w szaty pięknych słów i hasełek.

*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej” (19.07.2017)